Recenzja filmu

Elmo (1999)
Gary Halvorson
Mandy Patinkin
Fran Brill

Zrzędy i spółka

Im dalej w las, historia zaczyna przypominać odhaczanie wszystkich obowiązkowych punktów drogi krzyżowej, łańcuch niewybrednych dowcipów nieuzasadnionych logicznie scen, mających na celu jedynie
Ilu z nas, usłyszawszy hasło "Ulica Sezamkowa", czuje, że krew w aorcie robi się cieplejsza, niezabliźnione pokłady nostalgii otwierają się w wyzwoleńczym uniesieniu, a wspomnienie dziecięcej beztroski podczas oglądania przygód włochatych muppetów działa jak nagły przypływ witaminy D? Serial emitowany od 1969 roku nie tracił na popularności przez następne dekady, bawiąc i ucząc kolejne pokolenia maluchów wlepionych w coraz to nowocześniejsze ekrany. Zgodnie z odwieczną mantrą skutecznego biznesplanu, głoszącą, że kury znoszącej złote jajka na śmierć się nie wydaje, twórcy postanowili rozszerzyć lalkowy światek o szereg utrzymanych w duchu pierwowzoru "spin-offów". Na łamach pełnometrażowych animacji przeznaczonych bezpośrednio do użytku domowego, Wielki Ptak obnażał sekrety japońskich czeluści, Ciasteczkowy Potwór uczył alfabetu, wreszcie czerwony stworek Elmo ratował z opresji świętego Mikołaja. To właśnie ten ostatni u schyłku lat 90. otrzymał nie tylko swój własny serial, ale i pełnoprawny film kinowy.


Od premiery "Elmo" minęło równe dwadzieścia lat i nie sposób tego nie zauważyć. Choć kreatywny model produkcji przeznaczonych dla najmłodszych w wielu miejscach wciąż traktowany jest po macoszemu, na płaszczyźnie fabularnej filmu Gary’ego Halvorsona i tak zdążyły osiąść grube warstwy kurzu. I nie mowa tu o charakterystycznych dla serii składowych, jak nieustanne przebijanie czwartej ściany, masa niewymagającego slapsticku i humor wyraźnie zaszufladkowany w ostrzeżeniu "do lat sześciu", ale centralnej osi tematycznej, wyraźnie trącącej lenistwem i scenopisarską rutyną. Punktem wyjścia jest tu niebieski kocyk, który Elmo kocha ponad wszystko na świecie i nie rozstaje się z nim ani na krok. Miłość do kawałka szmatki jest na tyle duża, że rzuca nawet cień na relację z Zoe – kiedy ta nieumyślnie rozpruwa tkaninę o niespełna centymetr, bohater stanowczo deklaruje koniec ich przyjaźni. Po chwili sytuacja eskaluje w swym nieszczęściu, bowiem po niesłychanym zbiegu okoliczności, wyrzucony do kosza przedmiot trafia do krainy zaludnionej przez wyjątkowo zrzędliwe osobniki. Elmo postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i udaje się na poszukiwania do świata, w którym definicja ładu i szczęścia jest odwrócona do góry nogami. Tam, prócz tłumu postaci o temperamencie godnym kapucynki na mocnym kwasie, poznaje rozśpiewaną Królową Śmieci (Vanessa Williams), a przede wszystkim chciwego Huxleya (zjawiskowo balansujący na skraju łajdactwa a totalnego błazeństwa Mandy Patinkin) – przerysowanego do szpiku kości megalomana z brwiami wielkości małego europejskiego państwa i maniakalną obsesją na punkcie posiadania, który przywłaszcza sobie koc, podobnie jak masę innych cudzych własności. Nakręca się więc machina "niecodziennych" afer, naprzeciw dłużyznom zmierzająca do jasno określonej pointy.

Im dalej w las, historia zaczyna przypominać odhaczanie wszystkich obowiązkowych punktów drogi krzyżowej, łańcuch niewybrednych dowcipów i nieuzasadnionych logicznie scen, mających na celu jedynie posuwać naprzód fabularny pociąg. A jednak twórcy wydają się zaskakująco transparentni w swoich intencjach. I mimo że ilość scen mogących trafić w gusta starszej publiki można policzyć tu na palcach jednej ręki, to przecież nie o kokietowanie rodziców tu chodzi. "Elmo" jest rzeczą wymierzoną prosto w serca i umysły dzieciaków, robioną z myślą o nich od początku do końca, co zwłaszcza teraz – w dobie dziwacznych (i nierzadko zupełnie przestrzelonych pod względem treści) hybryd – pozostaje nie tak oczywiste i szczególnie wartościowe. Dlatego całości udaje się przyoblec figurę bezpretensjonalnej, niewymagającej rozrywki, w równym stopniu bawiącej, co uczącej maluchów odnośnie konsekwencji samolubności, zła materializmu i sile współdzielenia oraz przyjaźni. Wreszcie docieramy do przesłania o nieśmiertelnym statusie: nieistotne jest to, co w zasięgu wzroku – prawdziwą wartością każdego są pokłady serdecznych uczuć i empatii, skrywane głęboko w środku.


Trwając przy świadomości potrzeb posadzonego przed ekranem przedszkolaka, autorzy co chwilę bombardują widza gagami charakterystycznymi dla komedii pomyłek, kalejdoskopem wyrazistych postaci czy licznymi wstawkami muzycznymi, które choć niezbyt porywające, niewątpliwie dodają nieco archaicznej całości uroku. Nikt nie sili się tu na ucieczki do taniego moralizatorstwa, objawiającego się przysłowiowym grożeniem palcem przy co drugim przystanku. Zamiast tego dostajemy zjadliwą porcję bezpiecznych pomysłów, które nie obrażą dziecięcej inteligencji, ale też nie wesprą jej substytutami specjalnie odkrywczymi. Ale widać jak na dłoni, że głębsze walory edukacyjne leżały daleko poza obszarem zainteresowania twórców. Chyba obie strony wygrywają.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones