Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015)
J.J. Abrams
Waldemar Modestowicz
Harrison Ford
Mark Hamill

Inwazja nostalgii trwa

Wszyscy aktorzy z dawnej trylogii udowodnili, że są w bardzo dobrej formie. Harrison Ford udanie rozruszał akcję, a Mark Hamill jednym spojrzeniem wręcz wspiął się na szczyty epickości. Reszta
Miliony lat świetlnych oczekiwań, jeszcze więcej kiepskich wspomnień związanych z nieudanymi opowieściami z odległej galaktyki - czy w ogóle można było im sprostać i przywrócić serię na tron kina komercyjnego? Nawet największy mędrzec zakonu Jedi tego nie wie. 

Dało się pewnie jednak wymyślić oryginalną fabułę. Ktoś musiał pracować nad tym skryptem i to przez sporą część czasu. Co więc postanowiono opowiedzieć? Nową wersję "Nowej nadziei". Jakby nie patrzeć, kapitalny i sprawdzony sposób na początek dobrej trylogii, który mimo wszystko obok oryginalności od dawna już nie stoi. Stąd po raz kolejny nasz bohater, zwykły człowiek z pustynnej planety, znajdzie droida z niezwykle cenną informacją, dzięki której po raz pierwszy wyruszy ze swojej rodzinnej planety wprost w objęcia międzygalaktycznej przygody oraz sam środek konfliktu dwóch wielkich gwiezdnych sojuszy. 

Zapewne przestraszeni ilością tła politycznego w epizodach I - III, tym razem twórcy rezygnują z naświetlania szerszych ram konfliktu i tego, co się obecnie dzieje. Oglądałem przed seansem zakończenie "Powrotu Jedi" i tam jak byk widać całą masę planet świętujących pokonanie ciemiężyciela. Pod względem konstrukcji politycznej uniwersum "Przebudzenie mocy" cofa widza do początku VI epizodu. Imperium zmieniło nazwę, ale wciąż ma się świetnie i sieje terror w galaktyce. Republika najwyraźniej nie postarała się nawet o własną armię, bo ruch oporu wyręcza ją w działaniach zbrojnych, a notabene jego istnienie nie ma wielkiego uzasadnienia. Także ostatecznie statki sobie latają, szturmowcy strzelają, planety wybuchają, a nad wszystkim tym lepiej się właściwie nie zastanawiać. Ktoś się przyczepi, że to film czysto rozrywkowy i przecież w "Nowej nadziei" też wiele dziur fabularnych można znaleźć. Ja jednak powiem, iż po prawie 40 latach można mieć większe wymagania nawet wobec prostego blockbusteru. Doceniam mimo to kreatywną wariację finału, w którym "jeden strzał" okazuje się nie wystarczać. 

Na całe szczęście spora ilość zaimplementowanych alteracji udała się w przynajmniej zadowalającym stopniu. "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" ma to, co obowiązkowo musi mieć każdy dobry film - porządnych głównych bohaterów. Daisy Ridley do swojej roli wpasowała się brawurowo. Nie marudzi, jest energiczna, okazuje całą gamę emocji, od smutku do radości, a przy tym chętnie rwie się do akcji. Bardzo dobrze, że to jej przypadła rola głównej bohaterki również w kolejnej części, bo inicjacja Rey to najmocniejsza strona tej ślepo odtwórczej fabuły. 

Jasna strona mocy w ogóle posiada przedstawicieli, za którymi każdy skoczyłby w ogień. Wszyscy aktorzy z dawnej trylogii udowodnili, że są w bardzo dobrej formie. Harrison Ford udanie rozruszał akcję, a Mark Hamill jednym spojrzeniem wręcz wspiął się na szczyty epickości. Reszta nowej obsady też na pewno nie irytuje. Pochwały należą się Abramsowi za udane zaimplementowanie humoru do VII epizodu. Dowcipy są subtelne, niewymuszone i stanowią integralną część wielu scen. Dobrze znanego z prequelów poczucia żenady nie ma w absolutnie żadnej chwili seansu. 

Tak jak i niestety zabrakło większego ciężaru dramatycznego. Bez spoilerowania mogę powiedzieć, iż historia zawiera jeden epicko tragiczny moment, który przedstawiono w dość nieporuszający sposób. Winą za to obarczyć można również ciemną stronę mocy, gdzie najczarniejszy charakter zrobiony został w całości komputerem i to na modłę antagonistów z marvelowskiego "Thora", co nie zwiastuje mu najlepiej na przyszłość. Absolutnie najsłabszym elementem układanki jest jednak Adam Driver, który tylko na początku wydaje się udaną kopią Vadera, a ostatecznie zapracowuje sobie na tytuł największego "banana" w całym uniwersum i z każdą kolejną minutą filmu zbliża się do kontynuowania drewnianej tradycji szkoły aktorskiej Haydena Christensena. W ogóle scenarzyści ładnie wykombinowali, iż zamiast pisać kiepskie dialogi, w ogóle zrezygnują ze słów. Zazwyczaj wychodzi to filmowi na plus, praktycznie tylko w przypadku Kylo-Rena szkodzi to jego postaci i nijakiej, plastikowej twarzy. 

Zepsuto też co gorsza miecze świetlne. Przez całe życie myślałem, że są one niczym lasery i nawet w prequelach cięły żywą tkankę niczym masło. Tutaj nagle ograniczenia wiekowe odebrały tej kultowej broni sporo atrakcyjności. Podobnie między bajki można włożyć opowieści o istotnej zmianie w stylu kręcenia pojedynków na miecze. Nikt nie każe Abramsowi robić ujęć długich jak w "Birdmanie" czy "Grawitacji", lecz chociażby od twórców "Creeda" mógłby nieco zaczerpnąć inspiracji w kwestiach walk. Czynnik humanistyczny silnie zdominował wielkie finałowe starcie, przysłaniając tym samym jego efektowność. Pierwotnie całkiem pozytywnie przyjęta "Gwiezdne wojny: Część III - Zemsta Sithów" jest obecnie krytykowana na każdym kroku. Nie lubię Jedi skaczących niczym małpy w cyrku, lecz pojedynki Sidiousa z Mace Windu oraz Skywalkera z Obi-Wanem zawsze były i pozostaną ucztą dla zmysłów, której w "Przebudzeniu mocy" trochę zabrakło.

Co gorsza w niektórych  aspektach producenci okazali się jeszcze bardziej żądni dojenia marki niż jej pierwotny twórca. Lucas w "Mrocznym widmie" miał przynajmniej na tyle odwagi by bezwzględnie zakończyć wątek z tak interesującą (choć za słabo rozwiniętą) postacią jak Darth Maul. W "Przebudzeniu mocy" do żadnych ostatecznych rozstrzygnięć nie dochodzi. "Niezwykła podróż" wygląda przy najnowszych "Gwiezdnych wojnach" jak zamknięta całość. Film J.J. Abramsa to jeden długi wstęp do czegoś o wiele bardziej ciekawego i nikt nie próbuje tego nawet ukrywać. "Przebudzenie mocy" udanie rozbudza apetyt, by na VIII epizod wybrać się z jeszcze większymi nadziejami zobaczenia przeepickiej części "Gwiezdnych wojen". 

Recenzowany tu film udanie wpisuje się w trend odświeżania znanych marek. Na szczęście nie jest tak słaby jak najnowszy "Terminator". Raczej podobnie jak "Jurassic World" udanie odwołuje się do nostalgicznych wspomnień, właściwie oddając hołd temu, co pamiętamy, i jednocześnie nie zmieniając marki w zbyt ryzykowny sposób. Nawet wtórna fabuła nie jest wcale zła, bo płynie sprawnie i pozwala z wypiekami na twarzy ekscytować się wydarzeniami na ekranie. Żaden element nie został zepsuty na poziomie Jar-Jara czy aktorstwa duetu Christensen-Portman. Mało tu prawdziwie genialnych i ożywczych elementów, lecz i bez nich "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" jest sprawnym prologiem do właściwej nowej przygody. Warto obejrzeć, a później znów czekać z nadziejami na jeszcze lepszy epizod niekończącej się gwiezdnej sagi. 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Gwiezdne Wojny to fenomen kulturowy o niebagatelnym znaczeniu. Niektórzy chełpią się tym, że nigdy nie... czytaj więcej
Po dziesięciu latach od premiery "Zemsty Sithów" ponownie udajemy się do odległej galaktyki. Siódmy... czytaj więcej
Gwiezdne Wojny George'a Lucasa i założonego przez niego studia Lucasfilm to kamień milowy w rozwoju... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones